Nie pamiętam, że nie było "Teleranka". Nie pamiętam, bo jako dziecko byłem niepoprawnym śpiochem, a "Teleranek" zaczynał się o 9 rano, zaś w niedzielę można było pospać dłużej i dlatego nigdy nie oglądałem. Pamiętam za to naszego sąsiada, pana Wojtka (niestety, już po tamtej stronie Styksu), który przybiegł tego ranka, żeby powiedzieć nam, co się stało. Miał w rodzinie kogoś chorego i chciał do tej osoby zadzwonić. Telefon w mieszkaniu - rzadki luksus w owych czasach. Więc pan Wojtek podniósł słuchawkę i przez dłuższą chwilę słuchał w skupieniu głębokiej ciszy. Coś było nie tak, bo aparat działał. Wtedy nasz sąsiad włączył telewizor czy radio - i się dowiedział.
Pamiętam moją mamę, chodzącą po pokoju z dłońmi przy skroniach i powtarzającą: "no to koniec, koniec". Pamiętam te przerażające słowa: stan wojenny. Wiedziałem już wtedy, co to jest wojna; to znaczy wiedziałem na tyle, na ile może wiedzieć to dziecko które nigdy wojny nie doświadczyło. Ale z książek, filmów i opowieści mojego Dziadka wiedziałem, że to coś strasznego - że jeżdżą i strzelają czołgi, że są jakieś potworne łapanki i obozy, a z samolotów spadają bomby i obracają w gruzy całe miasta. Chyba się wtedy popłakałem. Rodzice uspokoili mnie, że stan wojenny to jednak co innego niż wojna i że bomby nie polecą. Jednak potem dowiedziałem się, że co prawda bomb nie ma, ale łapanki i obozy i owszem, są; opancerzone transportery na ulicach też. No to co tu jest grane? Kto na nas napadł, znowu Niemcy? Dziadek odpowiedział mi - "napadły na nas..." - i tu padło słowo, którego wtedy nie znałem, ale teraz już znam, bo teraz jestem już duży.
Pamiętam, że po południu owego upiornego grudniowego dnia oglądałem w telewizji jakiś spektakl dla dzieci. "Pomyliłeś się", powiedziała mi sporo lat temu moja mama. "Wtedy na okrągło transmitowali tylko przemówienie Jaruzela". Dopiero w 2006 r. przeczytałem na łamach "Rzeczpospolitej" wypowiedź znanego autora i reżysera Macieja Wojtyszki, który wspominał, że po zakończeniu przemówienia ponury prezenter w mundurze zaprosił wszystkie dzieci do Teatru TV na "Trzynaste piórko Eufemii". "Poczułem się, jakby ktoś mi napluł w twarz" - to słowa Wojtyszki. Jak widać, czasem dzieci zapamiętują pewne rzeczy lepiej niż ich rodzice.
Pamiętam, jak kilka dni później obudził nas w nocy hałas na klatce schodowej. Po odemknięciu drzwi na szerokość łańcucha rodzice zorientowali się, że to milicja chodzi od mieszkania do mieszkania i o coś wypytuje. Ojciec wpadł w panikę. Całą bibułę zamelinowaną w moim tapczanie wyciągnął, zaniósł do łazienki i wrzucił za pralkę - oczywiste pierwsze miejsce do sprawdzenia w trakcie rewizji. Kulą w płot. Okazało się, że milicjanci szukali tylko właściciela samochodu, który tak nieumiejętnie go zaparkował, że zablokował wjazd na osiedlową uliczkę. Śmieszne. Ale i straszne. Jak to mawiał właśnie w tamtych czasach Piotr Fronczewski w kabarecie "Pod Egidą" - tak naprawdę wszystko co straszne, jest zarazem bardzo śmieszne.
Tak, pamiętam sporo. I należę do ostatniego pokolenia które pamięta 13 grudnia 1981 roku. Ci, którzy urodzili się trzy, cztery lata po mnie, pamiętają już tylko schyłkowe drgawki agonalne monstrualnego tworu, co zwał się PRL. Ci, którzy mają dziś po 18 czy 20 lat i w wyborach głosują na ziomali od Palikota, nie pamiętają w ogóle. Dlatego tak ważne jest, by przypominać.
By nie powtórzyła się sytuacja opisywana przez Wojtyszkę, który zachował notatki z proponowanych ingerencji cenzora do przedstawienia "Róży" Żeromskiego: "Dzięki wam nie powstanie już Rosja w Polsce" - skreślone. "Niech żyje Polska niepodległa!" - do dyskusji.
Tomasz Kowalczyk
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.