Kilka tygodni po tragedii 10 IV 2010 r. wpadł mi do głowy pewien pomysł. Potem kolejne wydarzenia odsunęły go, ale może kiedyś rzecz zrealizuję. Otóż zamyśliłem sobie zorganizować w krakowskim klubie "Gazety Polskiej" projekcję dwóch odcinków największego bodaj hitu telewizyjnego lat '90., serialu "Z Archiwum X".
Dlaczego piszę tu o filmie z gatunku science - fiction, przemieszanym z kinem sensacyjnym? Ano dlatego, że fantastyka - ta inteligentna fantastyka - czasami ma więcej wspólnego z rzeczywistością niż najpoważniejsze i najbardziej przez krytyków ulubione powieści i filmy nurtu realistycznego; a dowodem choćby "fantastyczne" koneksje takich autorów piszących dla "GP", jak Rafał Ziemkiewicz czy Maciej Parowski.
Wspomniane odcinki pochodzą z czwartego sezonu "The X Files" i noszą tytuły "Tempus Fugit" i "Max". Są połączone ze sobą, tj. akcja drugiego zaczyna się tam, gdzie kończy się akcja pierwszego i gdyby je montażowo zlepić, powstałby dobrej klasy, półtoragodzinny film kinowy. Czwarty sezon to była już druga połowa lat '90.; o prawa do emisji serialu biły się wówczas największe stacje telewizyjne na całym świecie. Wysoka oglądalność zapewnia wysokie dochody, wysokie dochody - wysoki budżet, z czego ekipa Chrisa Cartera skwapliwie korzystała. A zarazem scenarzystom nie skończyły się jeszcze dobre pomysły. I tak powstała superprodukcja. Nigdy wcześniej na małym ekranie nie było takich efektów specjalnych, takich tłumów statystów, całej tej filmowej kuchni zastrzeżonej zazwyczaj tylko dla obrazów kręconych na potrzeby oglądania ich w kinie.
Motorem akcji jest katastrofa samolotu pasażerskiego - i tutaj chyba zaczynają już Państwo rozumieć, o co mi chodzi. Pilot maszyny, lecącej nocą na wschodnie wybrzeże USA ma czas wysłać tylko w eter rozpaczliwe słowa - "Maydey, maydey! Coś nas przechwyciło!", po czym samolot z ponad setką pasażerów na pokładzie milknie i znika z radarów. Nad ranem pospiesznie zebrana ekipa dochodzeniowa znajduje jego szczątki, rozsiane na bezludnym obszarze porośniętym rachitycznym laskiem, pełnym zamulonych stawów, pełnym błota, jako żywo przypominającym okolice Smoleńska.
Nie miejsce tu na recenzję, więc napiszę krótko: jak przystało na "The X Files" katastrofę spowodowała ingerencja kosmitów. Na pokładzie był człowiek posiadający dowód istnienia inteligentnych istot pozaziemskich, zaś tajemniczy rządowo - wojskowy spisek gotów był poświęcić życie postronnych pasażerów, by prawda nie wyszła na jaw. Jednak nie o fantastyczne zielone ludziki tu przecież chodzi. Budżet serialu pozwolił na zatrudnienie konsultantów; ludzi pracujących przy badaniu autentycznych katastrof powietrznych. I dzięki temu możemy zobaczyć "jak to się robi" - tak naprawdę - w USA.
Oglądamy setki ludzi, pieczołowicie, metr po metrze przeczesujących miejsce katastrofy. Każde znalezisko, od fragmentu kadłuba, po najdrobniejszy odłamek szkła czy klamerkę od pasa bezpieczeństwa jest pieczołowicie zabezpieczane i markowane tyczką z kolorowym proporczykiem (jeden kolor dla kawałków maszyny, inny dla ciał bądź fragmentów ciał pasażerów, inny dla szczątków ich bagaży itd.). Potem samolot - to co z niego zostało - trafia do ogromnego hangaru, gdzie precyzyjnie składa się każdą ocalałą część aż powstaje dziurawy, niekompletny zarys kadłuba, skrzydeł etc; i każdy element leży dokładnie tam, gdzie powinien by się znajdować, gdyby maszyna była cała. Wśród tysięcy odszukanych i skatalogowanych rzeczy jest niepozorny chlebak, własność jednego z pasażerów. Dokładnie zbadany (tak dokładnie jak wszystko inne) zmienia bieg śledztwa: okazuje się że są w nim znikome pozostałości substancji radioaktywnej. To jedyny ślad po "kosmicznym" przedmiocie.
Rosyjscy "śledczy" zapewne taki podarty chlebaczek po prostu by wyrzucili. Na nic się przecież nie przyda, w przeciwieństwie do kart kredytowych.
Oglądamy też inne rzeczy. Jak wnieść na pokład broń? Pistolet wykonany jest z plastikowych (a więc niewykrywalnych dla bramek na lotnisku) części, które morderca skręca w samolotowej toalecie. Jedyny metalowy element to stalowa sprężynka wykręcona z długopisu. Facet ginie wraz z innymi, ale na miejscu katastrofy są już dwaj tajemniczy mężczyźni, którzy weszli w skład ekipy poszukiwawczej. Pistolet wędruje do kieszeni, a twarz i opuszki palców martwego mordercy ukradkiem spryskane zostają jakąś żrącą cieczą... Agenci FBI Mulder i Scully niezłomnie dążą do ustalenia prawdy, ale główny podejrzany - armia - wszystkiego się wypiera. W końcu wojskowi zmuszeni są niechętnie przyznać się do błędów, ale dziwnym zbiegiem okoliczności natychmiast jeden z kontrolerów lotu, który widział co naprawdę się stało ot, tak sobie, popełnia samobójstwo. Drugi, chroniony przez Scully, cudem unika kuli zabójcy, lecz przy tym zostaje zabity inny agent FBI. "Nie wiem, co się stało na pokładzie - mówi do Muldera Scully -
wiem tylko tyle, że przez ten samolot nadal giną ludzie"...
Fantastyka? Taak
biorąc pod uwagę kosmiczny artefakt, na pewno tak. A cała reszta? Cała reszta to rzeczywistość. Film pokazuje nam amerykański standard badania katastrof lotniczych. Standard rosyjski znamy już dobrze. Film pokazuje próby ukrycia prawdy, przekręty i matactwa władzy i wojska. Znikanie, tajemnicze wypadki świadków. Też to znamy. Piszę te słowa w kilka godzin po konferencji prasowej, na której prokuratorstwo wydusiło z siebie, że jednak śp. generała Błasika nie było w kokpicie prezydenckiego samolotu. Pewien cieć, dorabiający na etacie rzecznika rządu RP wzrusza ramionami i twierdzi, że to nie ma znaczenia, bo ofiarom i tak życia nie przywróci. Bronisław Wildstein trafnie ironizuje, że żadne śledztwo nie przywraca do życia ofiar wypadków czy morderstw, może więc w ogóle zlikwidować instytucję śledztwa?
Oficjalna wersja przyczyn tragedii nad Smoleńskiem sypie się i tym bardziej musimy wierzyć wzorem agenta Muldera, że "The truth is out there"...
Tomasz Kowalczyk
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.