Czytam sobie w prasie: "Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał porozumienie ACTA za niezgodne z prawem". Czytam też, że rząd Tuska umowę tymi ręcami i temi palcyma ambasador RP w Japonii, niejakiej Rodowicz, podpisał. Czytam, że minister Michał Boni oddał się do dyspozycji premiera. Widocznie Tusk wcześniej nie mógł swojego ministra wywalić na zbity pysk, ale teraz już może, bo minister łaskawie oddał mu się do dyspozycji. Jakby się minister nie oddał, to by cyfryzował do końca świata i jeden dzień dłużej, a premier mógłby mu naskoczyć.
Rozmarzyłem się, czytając o konieczności ochrony praw autorskich. Istny wehikuł czasu przeniósł mnie w lata licealne. Pamiętacie Państwo określenie "muzyka chodnikowa"? W roku 1989 ulice miast i miasteczek w Polsce zakwitły nagle łóżkami polowymi, na których feerią barw mieniły się kasety magnetofonowe zespołów grających tzw. piosenki biesiadne, Italo - disco, disco - polo... Dla mnie istotniejsze było, że wśród tego chłamu nieoczekiwanie przebłyskiwały kasety z rockową klasyką. By nabyć nowy album Queen czy Deep Purple trzeba było dotąd dysponować dolarami, znajomym marynarzem bywającym w sklepach płytowych w Hamburgu, bądź wujkiem w USA; a nieoczekiwanie te wszystkie cuda znalazły się w zasięgu ręki.
Instytucją, którą pokochałem na początku lat 90. były wypożyczalnie płyt kompaktowych. Kaseta magnetofonowa w owych zamierzchłych czasach była ciągle jeszcze pełnoprawnym nośnikiem dźwięku. Wypożyczało się więc za kaucją (200 tys. ówczesnych złotych!) płytkę CD, przesłuchiwało w domu, nagrywało na taśmę i na drugi dzień kompakt oddawało, otrzymując pieniądze z powrotem (oczywiście z potrąceniem "kosztów"). Po dziś dzień kilka szuflad w moim pokoju wypełnia około ośmiuset kaset, z którymi nie mam już w ogóle co zrobić, bo magnetofonu dawno się pozbyłem, ale wyrzucić?... Toż to pamiątka, szesnaście lat ma się tylko raz! Wszystko to w świetle obowiązującego wówczas prawa było w pełni legalne. Skończyło się w roku 1994, gdy komuszy sejm przeprowadził nowelizację. Wypożyczalnie zwinęły się, na odchodnym wyprzedając za grosze swoje zasoby - w ten sposób stałem się posiadaczem takich cudności jak "Black Tie, White Noise" Davida Bowiego, "Poland" Tangerine Dream, czy debiutanckiej płyty jazzrockowej formacji
UK. Mam te płyty do dzisiaj i każda ozdobiona jest pieczątką z adresem od dawna już nieistniejącego punktu usługowego.
Przez jakiś czas funkcjonowali jeszcze partyzanci. W Krakowie, a dokładniej w Nowej Hucie, był facet, który swoją wypożyczalnię przemianował na komis. "Kupowało" się u niego kompakt, a na drugi dzień na powrót mu się go "odsprzedawało". Fajny sposób obchodzenia prawa, ale rzecz na dłużej się nie przyjęła.
Gdy dziś czytam, jak to rozmaite lobby's pragną dzięki ACTA chronić dorobek artystów, zbiera mi się na szyderczy śmiech. Pazerność wielkich koncernów nagraniowych jest od dawna znana. Przykładowo w latach 90. kupowaliśmy kompakt za 45 - 50 zł, z czego około dwóch (DWÓCH!) groszy trafiało do kieszeni wykonawcy, autora, kompozytora. Reszta, czyli ponad 99 % wydanej przez nas sumy trafiała do koncernu i całego łańcuszka pośredników. Dwadzieścia lat temu każda nowość płytowa wydawana była podwójnie: jako płyta CD i kaseta, przy czym kaseta kosztowała mniej więcej połowę tego, co CD. Z pozoru oczywiste i logiczne: CD zapewnia lepszą jakość dźwięku, toteż i więcej kosztuje. Tak, tyle, że był to gigantyczny przekręt. Płyta CD jest prostą strukturą (dwie warstwy przeźroczystego tworzywa i aluminiowy opłatek wytrawiony laserem włożony do środka), zaś kaseta to cały złożony, skomplikowany mechanizm, z taśmą ferromagnetyczną, rolkami, śrubkami, blaszkami itd. Jednym słowem, koszt produkcji kasety jest
znacznie wyższy niż płyty CD. Tak więc do kaset dopłacano, odbijając sobie koszty na zawyżaniu cen kompaktów. Internet rozwalił to wszystko, gdy okazało się nagle, że w ciągu kilkunastu minut posiadacz komputera może ściągnąć sobie dowolną płytę w formacie MP3.
A to różnym cwaniakom się nie podoba. W dodatku oni i także już pokolenie ich synów wpadli na pomysł, że pod przykrywką ochrony praw autorskich można pogrzebać w prywatności internautów i pobawić się gdzie trzeba z ograniczaniem wolności słowa. Cóż za pokusa!
Na szczęście ludzie się obudzili i wyszli na ulice. Miło, że tym razem Kraków był prymusem - 15 tys. osób! Strony rządowe - zhakowane. Inicjatywa oddolna jak się patrzy. Człowiek nareszcie czuje, że żyje. Guy Fawkes rządzi, pora teraz na - skuteczny - spisek prochowy.
(P.S. Kończyłem pisać ten tekst, gdy dotarła do nas wszystkich wiadomość o śmierci redaktora Jacka Kwiecińskiego. Akurat Jego, jedynej ze sztandarowych postaci GP nie miałem zaszczytu nigdy poznać osobiście. Będzie mi - jak wszystkim - brakować Jego "Odcinków" błyskotliwych analiz na temat polityki międzynarodowej, rozważań o konserwatyzmie, przeglądu sytuacji w USA. Pan Jacek miał jednak dość zgryźliwe poczucie humoru, dlatego napiszę tak: prędzej czy później i tak Go poznam i wtedy chyba się polubimy. No i wypalimy wspólnie niejedną paczkę papierosów).
Tomasz Kowalczyk
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.