Odgrzewane żarty
Z żartami jest jak ze skarpetkami. Nadają się do wielokrotnego użycia. Po gruntownej przepierce. W latach stanu wojennego kursowały liczne dowcipy mówiące o stosowaniu niewspółmiernych środków przeciwko własnemu społeczeństwu. Na przykład ten o babie, którą po próbie nielegalnej sprzedaży czekoladopodobnego batonika goniło po bazarze czołgiem czterech pancernych zomowców z psem.
Żart pozostaje wiecznie żywy. Tylko może trochę gorzknieje, kiedy musi komentować środki, jakie mobilizuje się dzisiaj przeciwko jednemu blogerowi, jak skwapliwie usuwa kwiaty i znicze z miejsca pamięci, jak piętnuje w mediach wszelką niezależną myślą. I to w dodatku używając słów z grubej rury, przywołując faszyzm czy nazizm. Cóż, tragedia powraca jako farsa.
Skądinąd szybkość, z jaką przyswajane są u naszych żartownisiów standardy chińskie i białoruskie, zastanawia. Podobnie jak nie można opędzić się od starego powiedzenia, że od wielkości do śmieszności jeden krok.
Parę lat temu Jan Rokita bał się białego świtu, w którym do jego mieszkania może zapukać ktoś inny nie mleczarz. Dziś może być spokojny! Do niego nikt nie zapuka, ale co do jego żony nie byłbym taki pewny.
Inna sprawa. Jedno jest pewne - podobne zabawy są całkowicie nieskuteczne, a nawet przeciwskuteczne. Widać gołym okiem, że trwa na własne życzenie coraz szybsze piłowanie gałęzi, na której się siedzi - bo z kim przyjdzie się jeszcze skonfliktować po ludziach wierzących, kibicach, blogerach...?
Pomysł, że można zapanować nad wszystkim i zabezpieczyć się na każdą okazję, przypomina opowieść o rabinowej spod Ołomuńca, która miała nocniki na każdą okazję - biały, czerwony, niebieski, żółty... A jak wkroczyła do Czech Armia Czerwona, sfajdała się na schodach.
Bohaterowie najnowszych żartów mają naturalnie przewagę nad tymi, którym je płatają - wiedzą, dlaczego to robią. My możemy się najwyżej domyślać.
Marcin Wolski