Jak tak dalej pójdzie, to różne grupy mniejszościowe usuną nam z podręczników szkolnych większość bohaterów narodowych
Niedawno uczestniczyłem w posiedzeniu wyjazdowym Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych, odbywającym się w Białymstoku. W komisji tej reprezentuję mniejszość ormiańską. Przy okazji posiedzenia odbyło się moje spotkanie autorskie, zorganizowane we współpracy z innymi organizacjami pozarządowymi przez Stowarzyszenie KoLiber. Po spotkaniu podszedł do mnie młody człowiek, który prosił, abym ustosunkował się do sprawy protestu przeciwko nadaniu jednej z ulic stolicy Podlasia imienia księcia Jaremy Wiśniowieckiego. Pytanie to zdziwiło mnie, gdyż zwiedzając miasto, spotkałem ulice noszących imiona innych bohaterów sienkiewiczowskiej Trylogii. Poza tym, imię obrońcy Zbaraża bez żadnych problemów nadano ulicom w innych miastach, w tym także w moim rodzinnym Krakowie. Zagadnąłem więc o to moich gospodarzy. Otóż okazało się, że wspomniany protest złożyli radni z Forum Mniejszości Podlasia. Ponoć ubodło ich nie tyle to, że wspomniany księże tłumił powstanie Kozaków, ale to, że nie mając kropli krwi polskiej, identyfikował się polską racją stanu.
W tym miejscu trzeba przypomnieć, kim był ów bohater. Urodził się on równo czterysta lat temu w Łubniach na "tatarskim", czyli lewym brzegu Dniepru. Był w połowie Rusinem, a w połowie Mołdowianinem. Jego ojciec, Dymitr, wywodził się z ruskiego rodu książęcego. Z kolei matka, Raisa, była najstarszą córką mołdawskiego hospodara Jeremiego Mohyły. Oboje rodzice byli prawosławni. Młody książę otrzymał staranne wykształcenie, w tym również w zakresie wojskowości. W wieku dwudziestu lat przeszedł do Kościoła katolickiego obrządku łacińskiego. Jako zarządca ogromnych dóbr ziemskich prowadził intensywne zasiedlanie tak terenów dotąd niezagospodarowanych, jak i tych, które spustoszyli Tatarzy. Przeciwko tym ostatnim utrzymywał ogromną prywatną armię, przewyższającą niejednokrotnie słabe wojska koronne. Nawiasem mówiąc, wojska te w wielu aspektach przypominały obecne polskie siły zbrojne, bo były tak samo niedofinansowane i zredukowane poniżej granicy bezpieczeństwa.
W 1648 r. z chwilą wybuchu powstania Chmielnickiego książę wraz z całym dworem i rodzinami szlacheckimi ewakuował się na "ruski", czyli prawy brzeg Dniestru. Do swojej kolumny dołączył także Żydów, ratując ich w ten sposób od niechybnej zagłady z rąk Kozaków, którzy wyznawców religii mojżeszowej wyrzynali ze szczególnym upodobaniem. W obliczu kolejnych klęsk wojsk królewskich, dowodzonych nieudolnie przez hetmanów, armia książęca ocaliła wiele istnień ludzkich, a bohaterska obrona Zbaraża, tak barwnie opisana w "Ogniem i mieczem", uratowała kraj od katastrofy. Gdyby nie poświęcenie i talent dowódczy księcia, to rozbiory Polski przez sąsiadów nastąpiłby 150 lat wcześniej. Oczywiście książę tłumił bunt twardą ręką, ale z tej zasłużonej postaci nie można dziś czynić pospolitego rzezimieszka. Jest to po prostu niesprawiedliwe.
Gdyby przyjąć logikę dzisiejszych przeciwników Wiśniowieckiego, to należałoby - aby nie urazić uczuć jakiejkolwiek grupy narodowej - skasować aleje i place noszące imię Józefa Piłsudskiego, bo przecież walczył on z bronią w ręku przeciwko rosyjskiemu zaborcy, a także ulice noszące imiona bohaterów z Westerplatte czy spod Monte Casino, bo ci z kolei walczyli z wojskami niemieckimi. Podobnie jest z Żołnierzem Wyklętym majorem Józefem Kurasiem ps. Ogień. W 1945 r. optował on za powrotem Orawy i Spisza do państwa polskiego, przez co naraził się mniejszości słowackiej, która nie może mu tego zapomnieć do dziś. Idąc dalej, należałoby także, aby nie urazić uczuć komunistów i ich potomków, wyrzucić z podręczników szkolnych ofiary stanu wojennego oraz osoby zabijane w katowniach UB. Zwłaszcza że kaci w bardzo wielu wypadkach należeli do konkretnej mniejszości narodowej.
Taka logika idealnie koresponduje z tezami Największego Mędrca III RP, który publicznie stwierdził, że Czesław Kiszczak to "człowiek honoru", a wyroki śmierci wydane przez Stefana Michnika to tylko "błędy młodości". A od tego tylko krok do ponownego uznania polskich patriotów za "zaplutych karłów reakcji", a samej Polski za "bękarta traktatu wersalskiego". Oj, przydałby się nowy książę Jarema, który wszelkiej maści malkontentów pogoniłby daleko na Wschód. Trzeba też wyraźnie zaznaczyć, że za wschodnią granicą (a także w niektórych krajach zachodnioeuropejskich) z uczuciami mniejszości polskiej nikt się nie liczy.
Na koniec pragnę pożegnać Annę z Piotrowiczów Kulczycką, która w wieku 93 lat w ostatnich dniach od nas odeszła. Była ona osobą niezwykłą. Ormianka ze Lwowa, poetka i łączniczka AK. Wraz ze swoim mężem Jerzym i teściem Władysławem, profesorami i kolekcjonerami, zgromadziła unikalny zbiór dywanów i tkanin orientalnych. Uratowany z pożogi wojennej i wywieziony do Warszawy, przez lata był ukrywany pod podłogą w maleńkim prywatnym mieszkaniu. Po śmierci męża ofiarowała go narodowi, przekazując do Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. Do końca swojego pracowitego życia była kustoszem tych arcydzieł. Zapytana kiedyś, dlaczego nie sprzedała go za granicę, odpowiedziała krótko: z miłości do Polski. W dzisiejszym świecie, w którym rozmywane są nie tylko granice państw, ale i podstawowe wartości, warto zapamiętać te słowa. Patriotyzm, choć jest tak bardzo niemodny na salonach III RP, może być nadal aktualny. Także w formie troski o narodowe bogactwo. Dziękujemy Ci, droga Pani Anno.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
505 038 217, (12) 422 03 08;
e-mail klubygp@gazetapolska.pl
ul. Jagiellońska 11/7 31-011 Kraków
Layout i wykonanie: Wójcik A.E.